piątek, 5 kwietnia 2024

Stefanek w Jazzie

 

Godzina 10:30, wstaję po dniówce w jedynym sensownym Pubie w okolicy poprawionej wieczornymi piwami, które otrzymuję w gratisie od właściciela. Nie mogę narzekać, nigdzie indziej nie chciano mi dać umowy o pracę przez moją drobną niepełnosprawność i wyjątkowo niski wzrost. Mam normalną wypłatę, mogę pogadać z ludźmi po pracy, w okolicy wszyscy mnie znają. W zasadzie bar stał się moim drugim domem i nie potrafię wyobrazić sobie innego zajęcia. 

Poranek rozpocząłem tradycyjnie od bułki pszennej z serkiem topionym, szynką i musztardą. O warzywach nie zapominam, całość okraszam plasterkami zielonej papryki z promocji. Posiedziałem chwilę w kuchni, wypiłem herbatę i zebrałem się do wyjścia z domu.

Rozdzwonił się telefon. To znów dzwoni Pan Wiśnia – właściciel lokalu.

- Stefan, możesz do nas przyjechać trochę wcześniej? Twój zmiennik się rozchorował, nie mam kogo wsadzić na skuter do rozwozu pizzy. Możesz przyjść?

- Pewnie szefie, będę za piętnaście minut…

Zapomniałbym dodać, szef Wiśnia to przedsiębiorczy facet. Widząc spadek sprzedaży alkoholu agresywnie zaatakował rynek gastronomiczny i wygryzł małomiejski kawałeczek tego skromnego tortu. Więc ja, prócz przetaczania kegów z piwem zostałem dostawcą fast-foodów tworzonych z pieczołowitością przez nasze  kelnerki.

Czas w pracy przelatywał mi jak piasek przez palce. Wszystko toczyło się swoim normalnym rytmem. Zrobiłem kilkanaście kursów, po drodze spotkałem wielu znajomych. Każdy z nich został przeze mnie ciepło przywitany głośnym „cześć!”. Nie zatrzymywałem się jednak ze względu na zawalenie robotą.  Dopiero wieczorem odetchnąłem. Wróciłem do klimatycznego pubu w starej pamiętającej wieki dawne piwnicy. Rozdzieliłem z kuchnią napiwki szef za wytrwałą pracę dał mi otwartą na 50 zł kasę na barze z której natychmiast skorzystałem kupując lane piwo. Chwilę kręciłem się po lokalu aż w końcu pewna blond-znajoma (mocno po ścianie) zaprosiła mnie do stołu gdzie siedziała z swoimi znajomymi milenialsami i jak się później okazało chłopakiem.

                        - Stefan! Siadaj z nami! Napijmy się! Roześmiana zachęcała mnie do dołączenia do ich stolika.

                        - Pewnie, co mi szkodzi.

                        - No Stefanek, napijemy się? Przyniesiesz mi i koleżance dwa drinki? Wskazała przy tym swoją koleżankę brunetkę siedzącą naprzeciwko.

                        - Pewnie. Podszedłem do baru, poprosiłem koleżankę z baru o dwa drinki.

                        - A jakie drinki chcesz Stefan?

                        - Nie wiem, jakieś dobre.

            Karina pracująca za barem uśmiechnęła się pod nosem i cicho powiedziała:

                        - Tym wywłokom kupujesz drinki?

                        - Nic Ci do tego. Chyba była trochę zazdrosna o moje nowe koleżanki. Podszedłem do stolika. Podałem im drinki.

- Stefanku, dziękujemy Ci. Jesteś najlepszy!

Siedziałem na skraju stolika próbując włączyć się do rozmowy. Niestety wszyscy mnie olewali. W końcu zrezygnowałem i się zamknąłem przysłuchując się ich coraz to dziwniejszych opowieści. Głos zabrał w końcu chłopak mojej słabości.

                        - Wiecie co mi przydarzyło się podczas mojej podróży po Indiach? 

                        - O tak! Opowiedz im o tym, to świetna historia! Głośno powiedziała blondynka.

                        - Skoro nalegacie

Nikt nie nalega, pajacu. Pomyślałem patrząc w rozpuszczającą się pianę w szklance od piwa.

                         - Dobra to było tak. Za premię noworoczną kupiłem bilety do Indii na trzy tygodnie. Zawsze lubiłem indyjską kuchnię i kulturę… No ale czaicie, że polizał mnie pies. W Indiach, bezpański pies! No i tam często psy mają wściekliznę. Czytałem masę przewodników po Indiach i nie zbagatelizowałem tego objawu i resztę wyjazdu spędziłem w szpitalu przyjmując szczepionki i tabletki. Ale i tak warto było!

                        - Nie lepiej było pojechać za park na nasz zalew? Albo do Chocianowic na obiad w niedzielę? Żartując go zapytałem. Nastała niezręczna cisza. Moja koleżanka, właśnie dopijała drinka, który jej postawiłem. Nikt się nie odzywał więc co mogłem zrobić? Jak tylko skończyłem piwo wstałem i odszedłem od stołu i wróciłem do barmanek stojących za barem. Karina roześmiała się i spytała:

                        - Jak tam twoje nowe koleżanki i kolega banan?

                        - Szkoda gadać. Chyba zmarnowałem pieniądze na naciągaczkę. Źle się poczułem, rozbolał mnie brzuch.

                        - Coś się stało? Spytała zatroskana barmanka.

                        - Źle się czuję… Zrobisz mi herbatę z miętą?

                        - Pewnie. Na koszt firmy! Uśmiechnęła się i uciekła na zaplecze.

Dobra dusza. Przyjechała do nas do miasteczka w 2021 roku i znalazła pracę w gastro. Przyniosła mi czarną herbatę z cukrem i miętą.

            - Mogę się Ciebie o coś spytać?

            - Zależy o co... Spróbuj.

            - W zasadzie to gdzie jest twój dom?

            - Trudne pytanie… Dom jest tam gdzie dwójka moich dzieci i gdzie jestem szczęśliwa. Czyli wychodzi na to, że obecnie jest to Kluczbork.

            - Ja nigdzie indziej nie byłem. No, może nie licząc wycieczek szkolnych do Opola, Wrocławia oraz przystanku Woodstock.

            - Musisz spróbować, wyjedź na wakacje albo pociągiem do jakiegoś dużego miasta. Podróżowanie to przyjemność ale pamiętaj, że nigdy nie uciekniesz przed samym sobą. Widzisz, ja też mogłabym stąd uciec, ale czy zasadniczo cokolwiek się zmieni? Dalej będę tą samą dziewczyną z swoimi problemami. Póki żyjemy w pokoju bez wojny wszystko będzie dobrze. Wiesz, ja jestem ze wschodu i w 2014 roku także moja rodzina się podzieliła. Mój mąż wybrał stronę separatystów, kiedy ostatni raz z nim rozmawiałam na pożegnanie jedynie rzucił mi w twarz tekst "niektórzy z nas może i pójdą do piekła".

Przed barem stanęła trójka chłopaków niebezpiecznie zbliżających się do trzydziestki. Kojarzę ich więc się przywitałem. Jeden musiał być niezwykłym fanem niebieskich cameli bo miękkie opakowanie trzymał cały czas w prawej dłoni. Zamówili trzy ipy i zaczęli rozmawiać o pierdołach.

            - Wiecie co mi się śniło? To trochę pojebane... Powiedział chłopak w długich włosach i brązowych okularach.

            - No dawaj. Powiedział krąglutki mężczyzna w okularach. Wyciągnął z kurtki plasterek z tabletkami na zgagę. Chwycił dwie i zapił piwem. Popatrzył się na mnie i powiedział: - to na zgagę.

            - Jasna sprawa. Nie zdziwiła mnie ta scena, w końcu pracuję w Pubie.

            - Qba musi się zregenerować. Powiedział trzeci uderzając zgagowicza po plecach.

Mnie jednak dalej ciekawiło, co to za sen. Karinę również. W końcu zapytała chłopaka:

            - To co Ci się śniło?

            - Otóż, śniło mi się, że byłem na wyjeździe z Majorem Suchodolskim i swoją dziewczyną. Major jak to Major wiele nie mówił, jednak czułem, że coś jest nie tak. W trakcie kolejnego postoju na malowniczej łące z Karoliną przygotowywaliśmy obozowisko. W tym czasie Wojtek Suchodolski kręcił się wokół auta. Kiedy spuściliśmy go z oczu ten wsiadł do auta i wjechał nim do pobliskiego bajorka-stawu a samochód stanął w płomieniach. Najlepsze było to, że rozbił się z zawrotną prędkością 15 kilometrów na godzinę.

Na twarzy Kariny pojawił się grymas.

            - Kto to Wojtek Suchodolski? Cała trójka roześmiała się.

            - Nie znasz Majora? Wpisz sobie w telefon na youtube: "Komplikacja Kurwic Majora".

            - Major to ktoś pomiędzy waszym ukraińskim youtuberem Supersusem a żulem spod żabki. Kompleksowa postać.

            - Dobra to co się stało dalej? Spytałem chłopaka.

            - Już kończę. Wbiegłem w to bajoro-staw, próbując ratować Majora. Gdy już trzymałem go za rękę, natychmiast się wysuszyła i ją wyrwałem z korpusu. Zostałem z jego suchą ręką a z auta wypadła duża kukła. W środku, w miejscu gdzie powinny znajdować się serce i płuca była drewniana szufladka z jakąś dziwną książeczką Vodoo, która musiała go trzymać przy życiu.

Posiedziałem jeszcze chwilę z trójką chłopaków opowiadających coraz większe głupoty. Gdy wpadłem do toalety jakiś śmieszny facet w bluzie "Crown Jewel", próbował wyciągnąć z kibla telefon, który mu wpadł do muszli. Próbowałem mu pomóc, ale ten był zbyt zajęty sobą i taflą wody w kiblu więc go olałem.

Koło pierwszej Karina spytała mnie czy nie powinienem już wracać do domu. Miała rację, rano muszę wstać. Zjeść kanapki, zrobić zakupy i stawić się w miejscu swojej pracy. Nie narzekam bo i po co miałbym narzekać? Mam normalną wypłatę, mogę pogadać z ludźmi po pracy, w okolicy wszyscy mnie znają życie toczy się swoim powolnym tempem. Tylko mam nauczkę, by nie kupować drinków wątpliwym znajomym, zwłaszcza w miarę atrakcyjnym bo dziewczyny zaburzają mój chłodny osąd rzeczywistości.

piątek, 8 grudnia 2023

Pub Przekręt

 


Na trzecim roku studiów postanowiłam dorobić do skromnych środków przesyłanych mi co miesiąc przez rodziców. Zmusiła mnie do tego przede wszystkim inflacja, która na początku grudnia 2023 roku może i zwolniła ale ceny nadal rosły. Kolejnym argumentem stała się zdrowa (w moim mniemaniu) chęć większego usamodzielnienia się. Decyzja była spontaniczna. Jako studentka Polibudy na dziennych mogłam pracować jedynie w weekendy. W trakcie jednego z piątkowych wyjść do Pubu Przekręt zauważyłam na drzwiach ogłoszenie: „szukamy pracowników”.
Następnego dnia, przed południem zadzwoniłam do właściciela.

- Powiem Pani w skrócie. Oferujemy 30 zł na godzinę, napiwki do podziału i procent z dziennego utargu. Studiuje Pani?

- Tak, na dziennych.

- Mogę Pani zaoferować pracę w weekendy. Tylko jest jeden drobny problem…

- Jaki? Zapytałam, czekając na jaśniejszą odpowiedź.

- Klientela to jebane piwniczniaki. Wie Pani… Polibuda. Ludzie wysyłają do mnie skargi, że „hehe papież, żółta morda”, albo że jakiś typ wyrzygał się do zlewu w kiblu… Ale muszę ich tolerować. Stanowią większość moich klientów. Gdybym ich wyrzucił, z pewnością czynszojad właściciel lokalu by mnie wyrzucił na zbity pysk i nie wystarczyłoby mi kasy na wynajem tego Pubu.

- Rozumiem, ja nie widzę problemu, sama jestem z Politechniki. Przerwałam mu w pół zdania.

- Czyli… Chce Pani u nas pracować? Spytał mnie niepewnie.

- Co w tym dziwnego?

- Nic, może Pani zacząć pracę u nas w przyszły piątek. Zmianę zaczynamy o osiemnastej. Pasuje Pani?

- Pewnie, do zobaczenia.

Mijały kolejne szare dni aż przyszedł piątek. Szef podsunął mi umowę zlecenie pod nos, podpisałam ją nie wchodząc w szczegóły jej treści. Współpracownicy płci męskiej wyjątkowo ochoczo przeprowadzali ze mną szkolenie. Jedna rzecz mnie zaniepokoiła łysy barman zbliżający się do trzydziestki przypadkiem chlapnął:

- Dziwne, jesteś pierwszą kobietą za tym barem…

- Jak myślisz, dlaczego? Spytałam z szelmowskim uśmiechem.

- Zaraz się przekonasz.

Przyszła godzina dziewiętnasta, pojawili się pierwsi klienci. Od razu pojawiła się grupa kilkudziesięciu spierdoxów z Polibudy. Podszedł pierwszy do baru. Niski, długie włosy i gruby.

            - Na moje to ty jesteś elfem. Na dodatek najebany, idealnie. Pierwszy klient.

            - Ok, dzięki… Co podać?

- Ipkę gurwa, a do tego szocik wódki. Nalałam mu piwo, podałam szota. Zapłacił. Wypił szota przy barze. Zrobił się fioletowy i odszedł do swojej grupki.

Obsiedli oni kilka stolików. Niczym tatarska Orda rozbili swój obóz nieopodal kibla. Zaanektowali również piłkarzyki. Podchodzili do mnie grupami po pięć czasem siedem osób na raz. W ciągu godziny większość była już po dwóch piwach i dwóch szotach.
O godzinie 20:37 jakiś gruby kuc przyszedł do baru i kupił litr najtańszej wódy. Gdy tylko zapłacił kartą powiedział pod nosem:

- Normiki mają wykuriwać. Nie zrozumiałam o co mu chodzi. Po pięciu minutach już wiedziałam. Te spierdoliny zaczęły się drzeć.

- Wszystkie normiki mają wykuriwać! Powtarzali w szale. Za tym okrzykiem wódka ruszyła w obieg. Każdy z nich wypił solidnego łyka. Wiedziałam, że to się źle skończy jednak postanowiłam dalej realizować zamówienia udając, że to normalny dzień w normalnym barze. Bo co ja miałam do gadania?
O 21:36 zaczęło się. Tatarzy spierdolenia umysłowego rozpoczęli odliczanie.

- Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden!
Kilkadziesiąt spierdolin rozpoczęło rytualne odśpiewanie swojego Hymnu – Barki. Najbardziej zdziwiony był normicki Koreańczyk, który przyszedł na jedno piwo po ciężkiej pracy czyli oraniu Saszek i Sebków na produkcji paneli do monitorów LG. Reszta wiedziała co ich czeka.

Chciałam zrobić sobie przerwę od zgiełku baru. Wyszłam do palarni zebrać kiepy do śmietnika i puste szklanki. Jakaś blondynka wkręcała czterdziestolatkowi na wyparciu (ubierał się jak połączenie skina z punkiem, a zachowywał jak dwudziestolatek), że ona studiuje budowę rakiet i zamierza pracować nad polskimi rakietami wynoszącymi satelity. Idiota złapał za haczyk (a może po prostu szukał pretekstu do podrywu?) i pomimo promila we krwi starał zadawać się jej rzeczowe pytania. Ja jednak musiałam wrócić za bar, więc nie podsłuchałam za wiele z ich rozmowy.

A za barem dalej było słychać jęki i okrzyki Mongołów mających obozowisko dwa metry od mojego miejsca pracy…

Na szczęście, impreza nie trwała zbyt długo. Chłopaki były zbyt mocno napite by ją kontynuować. Kilku z nich najbardziej zaczadzonych dymem papierosów palonych w naszej palarni i alkoholem poległo i od jedenastej zgonowali na kanapach. Najtwardsi wytrwali do dwunastej. Myślałam, że to koniec moich męczarni ale na koniec po pierwszej kolega z baru podszedł do mnie i nieśmiało powiedział:

- Jesteś nowa, a zlew jest zarzygany w męskim. Czyń honory.

- Nie ma mowy!

- Następnym razem ja idę. Upierał się. Więc poszłam. Wyjście zza baru też było traumatyczne. Jakiś najebany kuc złapał mnie za dupę, po czym przewrócił się na podłodze śliskiej od rozlanego piwa. Cóż, Karma. Jest jakaś sprawiedliwość na tym świecie.

Przed drugą byłam już w domu. Starsi stażem barmani mają bowiem patent na nocnych klientów. Po dwunastej puszczają najgłośniej jak tylko mogą kuc-metal. Nawet najwięksi melomani po dziesięciu minutach odpuszczają i wychodzą.

Skończyła się noc, przez cały sobotni poranek rozmyślałam o tym co tak naprawdę się odjebało w tym Przekręcie.  W końcu zadzwonił szef.

- I jak? Podobało Ci się?

- Rezygnuję. Nie nadaję się do tego.

- Spoko, zrobię Ci przelew na 240 złotych.

Skurwiel nawet nie próbował mnie przekonać. Chyba obejrzał sobie fragmenty nagrań z kamer by oszacować straty.

wtorek, 28 listopada 2023

Pożegnane z Szarzyńskiego


Zygmunt jak zwykle wstał po godzinie trzynastej. Spał w ubraniu, siedemdziesięciolatek miał na sobie czerwony kapelusz, jeansową kurtkę a na nogach kowbojki. Z prawej strony jeansowej kurtki wystawała lufka, którą używał nie do palenia marihuany a papierosów w Kalamburze podczas jego wieczorno-nocnych maniackich eskapad.  

Wstał z łóżka, w jego mieszkaniu na trzecim piętrze panował chaos. Wiele lat minęło od śmierci jego rodziców, pamięta nawet opowieści o Niemcu - dawnym właścicielu mieszkania, który usilnie nie wyprowadzał się od nich aż do 1949 roku. A może tylko mu się wydaje. Ile w końcu może zapamiętać dwulatek? Rozejrzał się po zawalonym śmieciami mieszkaniu.  

- O tym zapomniałem. Powiedział sam do siebie spoglądając na wielką szafę stojącą między jego łóżkiem a zabranym z śmietnika gustownym szklanym stołem.  

Zygmunt, przytargał na trzecie piętro szafę, którą znalazł na śmietnikach w kwadracie między Reja, Benedyktyńską, Sienkiewicza a Szarzyńskiego. Przesunął ją robiąc niesamowity hałas do prawej ściany zrywając resztki lakieru znajdujące się na starym wypłowiałym parkiecie.  

W poszukiwaniu jedzenia na późne śniadanie zauważył kolejny dokument. Była to kartka A4 z wezwaniem do opuszczenia lokalu. Wrocławska spółka miejska w porozumieniu z komornikiem w końcu go dopadła.  

- Termin 30 września 2023 roku, nawet to podpisałem… Kurwa już ja pokażę tej blond kurwie z administracji, że mnie się nie pozbędzie! To mój dom! Zaczął krzyczeć. 

Wtenczas usłyszał stukanie.  

- Co to? Znów powiedział sam do siebie. Stukanie nie ustawało, to jego sąsiadka z dołu waliła trzonem od miotły w sufit. Znerwicowana musiała słuchać jak Ziggy o czwartej rano wnosił na trzecie piętro szafę a potem ją przestawiał w swoim zagraconym mieszkaniu. Sąsiadka nie wytrzymała i zaczęła krzyczeć w swojej kawalerce na sąsiada. Głos był przytłumiony i niewyraźny, jednak i tak udało się mu zrozumieć pierwszą część wiązanki. 

- Uspokoisz się wreszcie Zygmunt?! Ile ja jeszcze mam słuchać twoich wariactw. To trwa latami. A ja jestem od Ciebie o dziesięć lat starsza. Zlituj się.  

  • - Zamknij mordę stara babo! He he he. Powiedział cicho śmiejąc się pod nosem i zabrał się za robienie śniadania. Dziś w menu miał same frykasy z ekologicznej lodówki - reklamówki zawieszonej na oknie. Od lat bowiem w mieszkaniu nie było prądu. Za zimną wodę płaci miasto a kiblem znajduje się na półpiętrze - tak witamy w latach czterdziestych XX wieku.  

Szybko zjadł proste kanapki i wyszedł na Reja. Czekała tam na niego jego przeciwniczka - Blondyna z administracji. Biedny toczył z nią boje nie wiedząc, że nie ma ona nic wspólnego z decyzją administracją miejskiej spółki zarządzającej mieszkaniami komunalnymi. Dekret 989/07/2023 podpisany przez prezesa miejskiej spółki miał tu zdecydowanie większą moc od Pani opłacającej firmę sprzątającą w zagrzybiałej kamienicy. Co prawda mieszkańcy pisali do niej skargi i była u niego na „wizji lokalnej” - gdzie otrzymała tradycyjną wiązankę ołbińską wyrecytowaną zza zamkniętych drzwi - ale jej rola, była tu jedynie pozą teatralną by pozostali mieszkańcy nie zdecydowali się na zmianę zarządcy nieruchomości.  
Zygmunt po śniadaniu wyszedł więc na krótki wczesnowrześniowy spacer po śródmieściu. W ręku trzymał… parasol, który miał go chronić od słońca. W kieszeni miał pismo z nakazem eksmisji i decyzję o przyznaniu mieszkania przy ulicy Koreańskiej na Borku. To był wyrok… 

Stanął przed niepozornym parterowym biurem na Reja. Otworzył drzwi i krzyknął.  

- Czy jest Pani Barbara? Ta blond kurwa z zarządu! Mamy do omówienia kilka spraw!  

W biurze wzburzyło się lekkie zamieszanie. Wyszedł do niego pierwszy posłaniec. Robercik, chudy zmęczony życiem czterdziestolatek próbujący nie przepracować za wiele. Ostatecznie wylądował u Licencjonowanego Zarządcy Nieruchomości „Elizjum”. Jego rolą było odbieranie telefonów i recytacja mantry: „Dobrze, już się tym zajmujemy” a na koniec olanie sprawy. Gdy petent dzwonił drugi i trzeci raz dalej olewał temat. Dopiero za czwartym telefonem zaczynał pracę - chyba, że wcześniej natrętny mieszkaniec przyszedł na skargę do Dyrektorki. 

  • -Przecież mówiliśmy już Panu. Pan nie jest naszym klientem a my nie odpowiadamy za eksmisję… W jego tonie głosu słyszalne było już znużenie całą sytuacją.  

Zygmunt przychodził do nich miesiącami. Twierdził nawet, że to on załatwił remont klatki schodowej. Tak naprawdę siedział wtedy w psychiatryku 

  • -Chcę rozmawiać z Barbarą! Krzyknął i uderzył parasolem w metalowe rdzewiejące drzwi tego obskurnego biura.  

  • -Jestem, czego Pan chce! Kierowniczka wyszła zza regałów w biurze, minęła bezwładnie poustawiane stoły pracowników i stanęła twarzą w twarz z Ziggim. 

  • -No, skoro jest Pani Kierownik, to ja już pójdę. Wrócę do pracy… Powiedział nieśmiało Robert.  

  • -Zostań! Sama boję się z nim gadać. Odpowiedziała mu natychmiast.  

  • -Kurwy, dlaczego mnie eksmitujecie! Krzyknął w furii Zygmunt.  

  • -My Pana nie eksmitujemy, decyzję podjął właściciel mieszkania… Odpowiedziała mu kobieta. 

  • -Czyli wy! Krzyknął.  

  • -Nie, my tylko wydaliśmy opinię o problemach, które Pan przysparza pozostałym lokatorom. --Nie oszukujmy się… Na Koreańskiej będzie miał Pan zdecydowanie lepsze warunki. Wyraźnie Robert chciał go przekonać. W końcu i on widział stan w jakim znajdowało się jego mieszkanie. 

-Szubrawcy! Zygmunt wziął swoją parasolkę i rzucił w witrynę biura. Szyba rozpadła się. Od tego momentu wszystko zaczęło się toczyć naprawdę szybko.  

Podstarzały facet mimo stawianego oporu został zamknięty przez Barbarę w biurowym kiblu. Wezwano policję, spisano protokół i zabrano Zygmunta. Gdy już znajdował się w policyjnej suce, policjant jedynie spytał:  

  • -To co do domu Pana odwieźć?  

  • -Tak, poproszę.  

Ancymona znała cała Komenda dzielnicowa, więc policjanci odpuścili sobie zachód egzekwowania od niego jakichkolwiek roszczeń. 

Minęło kilka dni. Zygmunt postanowił wyjść na miasto. Zapuścił się do Kalambura, gdzie uchodził za jedną z kilku osobliwości lokalu (obok dilera, który wyglądał jak żul oraz łysego faceta o aparycji pracownika korporacji po pięćdziesiątce). W swoim czerwonym kapeluszu i kupując co ładniejszym kobietom drinki robił furorę. Przeganiał go jedynie właściciel. Zygmunt regularnie wbijał na imprezy z własną wódką i palił w sali dla niepalących. Tym razem go jednak nie było. Spróbował sił w pojedynku szachowym z swoim rówieśnikiem mieszkającym w bloku nad Kalamburem i przegrał.  

Noc toczyła się dla niego normalnym rytmem. Przesłuchał darmowego jazzowego koncertu. Wypił ćwiartkę i zaczął zaczepiać przesiadujących przy stołach. Około trzeciej w nocy wyszedł z Klubu i udał się na śmietnikowe łowy. W planach miał zdobycie nowego krzesła do mieszkania i kilku obrazów. Chyba już zaakceptował swoją wyprowadzkę i chciał przygotować swoje nowe lokum do zamieszkania. Znalazł dwie wrocławskie grafiki Stanisława Grabczyka z 1947 roku oraz różowy fotel gamingowy. Z tymi łupami wdrapał się do mieszkania.  

Kolejne tygodnie minęły na dogadywaniu przeprowadzki z komornikiem i wynajętą przez miasto firmą transportową. Rozmowy były krótkie formalne i konkretne:  

  • -Dobrze, przyjedziemy do Pana w czwartek 29 września i zabierzemy Pana rzeczy.  

  • -Tak, będzie miał Pan prąd o ile podpisze Pan umowę z Tauronem 

  • -Może Pan zabrać szafę. Pomożemy w wszystkim.  

  • -Nie, nie wróci Pan na Szarzyńskiego. Mieszkanie nie nadaje się do życia.  

W końcu przyszedł dzień eksmisji. Na piętrze Zygmunt spotkał swojego starego arcywroga - sąsiada Edka.  

- Widzisz w końcu dopiąłem swego. Mówiłem Ci, że wypierdolą Ciebie z mieszkania! 

- Jeszcze nie powiedziałem swojego ostatniego słowa.  

- Wkrótce powiesz.  

W toku ich krótkiej rozmowy, ekipa z firmy transportowej przenosiła rzeczy Zygmunta z mieszkania do furgonetki stojącej za kamienicą. Na koniec komornik z przedstawicielem miasta komisyjne zalepił drzwi od jego domu pianką izolacyjną a całość dodatkowo zabito dyktą.  

Zygmunt odjechał na ulicę Koreańską.

Kilkukrotnie wracał do swojej dawnej kamienicy usilne próbując sforsować zapiankowane drzwi. Nigdy to mu się nie udało. Po kilku miesiącach porzucił swoje nadzieje na powrót i zaczął urządzać się na Koreańskiej w bloku pełnym świrów, cyganów oraz pospolitej menelni wyrzuconej przez magistrat poza reprezentatywne centrum miasta.