Zygmunt urodził się dwa lata po wojnie, mieszkał w przydzielonym rodzicom mieszkaniu na Szarzyńskiego we Wrocławiu. Matka Maria, szczupła kobieta o wyjątkowo długich dłoniach i ciemnych oczach, pochodziła z Łodzi, była krawcową. Ojciec Zygmunta był wysokim mężczyzną z kruczoczarnymi włosami i zielonymi oczami. Uciekł z Warszawy do rodziny na mazowieckiej wsi na wieść o wybuchu Powstania. Pech chciał, że został zatrzymany przez żołnierzy niemieckich, a następnie w ramach kary, jako „Zivilarbeiter” pracował na Opolszczyźnie przy konserwacji drogi prowadzącej przez lasy i pola z Oppelen do Kreuzburga. Przed większymi kłopotami uratowała go Kenkarta i jego imię... Adolf.
Szukając jakiegokolwiek zajęcia w maju 1945 roku, wałęsał się w okolicach dworca kolejnego w Opolu, szukając zatrudnienia chociażby na kolei, byle tylko wyrwać się z miasta trawionego przez pożary i szabrowników. Na placu przed dworcem spotkał grupkę palących papierosy mężczyzn, stojących obok amerykańskich ciężarówek Studebaker US-6. Od słowa do słowa, przy papierosie dowiedział się, że rozmawia z członkami grupy zadaniowej, mającej na celu uruchomienie polskiej administracji we Wrocławiu. Od razu złapał kontakt z Antonim, który stanął przed ambitnym zadaniem uruchomienia uniwersytetu w zniszczonym mieście. Tak oto znalazł się we Wrocławiu, gdzie miał jako jeden z dwóch tylko strażników pilnować mienia po niemieckiej politechnice i uniwersytecie przed dalszą grabieżą.
Pracę otrzymał przypadkiem, zresztą swoją żonę również poznał przypadkiem. Była jedną z krawczyń szyjących i przerabiających wszelakie mundury i ubrania dla pracowników Uniwersytetu. Byli zgraną parą. Miasto nie tętniło wtedy jeszcze życiem. Mieli czas by się poznać i po trzech tygodniach zostali małżeństwem. Zamieszkali w prowizorycznej bursie pracowniczej, w której wybite szyby zastępowały firanki przywiezione przez Marię z Łodzi.
W czerwcu 1945 roku otrzymali pięćdziesięciometrowe mieszkanie na trzecim piętrze. Para z dwiema walizkami przeszła most Grunwaldzki i idąc przez puste pole, mające być w obłędnej niemieckiej koncepcji lotniskiem, dotarła wśród gruzów do swojego przyszłego domu. Akurat w tym czasie Gaulaiter Hanke uciekł stąd małym samolotem do Czech, gdzie Czesi go zatrzymali i rozstrzelali z resztą jeńców. Młodzi w końcu dotarła na ulicę Szarzyńskiego, weszli po schodach na trzecie piętro i już mieli otwierać drzwi, kiedy usłyszeli, że ktoś jest w środku. Adolf spojrzał na Marię i na klamkę. Wyciągnął rękę w stronę drzwi.
- Nie, czekaj - powiedziała Maria, sycząc i łapiąc go za rękę. – Zapukaj!
Na jego twarzy pojawił się grymas, po chwili lekki uśmiech.
- Masz rację, zapukam.
I zapukał. Usłyszeli szybkie kroki i otworzył im drzwi dziarski, chudy Niemiec w okrągłych okularach. Jak się za chwilę okazało, Jorgen, niezdrowo chudy sześćdziesięciolatek ze szpiczastym nosem, siwymi, podgolonymi włosami, szaroniebieskimi oczami.
- Co wy tu robicie? - spytał po niemiecku.
Cholerny szwab – pomyślał Adolf. - Mało nam krwi napsuliście? To ja powinienem cię zapytać raczej, co tutaj robisz w polskim mieście!
- Mieszkam tutaj – rzekł Niemiec, jestem pracownikiem wodociągów. Pozwolenie na pobyt wydała mi radziecka Komendantura. To z nią rozmawiajcie. Inaczej was nie wpuszczę! Kręcą się tu różni szabrownicy, skąd mam mieć pewność, że nie okradniecie mnie.
- Adolf, co to ma znaczyć? Co on mówi? – spytała zdezorientowana Maria.
- Ten Niemiec powiedział, że mieszka tu legalnie. I mamy się kontaktować z radziecką Komendanturą! W Polskim mieście! Już ja mu pokażę! – wykrzyknął. Odwrócił się na pięcie, podniósł dwie walizki, będące jego całym dobytkiem i zszedł po schodach na dół, mamrocząc pod nosem. Niemiec, Szwab w moim mieszkaniu?! Idziemy na milicję. Albo nie, ty zaczekaj tutaj z tymi tobołami, a ja pójdę.
Maria, usiadła w bramie. Była godzina dwunasta. Z kamienicy naprzeciwko wychyliła się z okna na drugim piętrze gruba kobieta w podomce i wyrzuciła porcję suchego chleba na ulicę. Zleciała się chmara gołębi, wróbli i wygłodniałych kruków.
Czas mijał. Maria nie mogąc się doczekać męża, wciągnęła dwie walizki w bramę i postanowiła przejść się do pobliskiego parku ze stawem znajdującym się na końcu ulicy. Jakie było jej zdziwienie, gdy w parku zobaczyła starą Niemkę pojącą w stawie świnię na smyczy.
Adolf szybkim krokiem udał się na ulicę Jedności Narodowej. W jednej z kamienic mieściła się administracja i biuro Bolesława Drobnera. Klatka schodowa była pełna ludzi stojących w długiej kolejce. Na korytarzu unosił się gęsty papierosowy dym. Jeśli nic nie zrobię, będę tu gnił do wieczora – pomyślał. - Muszę coś wykombinować. W sumie jestem ubrany dość schludnie. Mam w ręku papier przydziału mieszkania… - wziął głęboki oddech i ryknął: - Pilna wiadomość dla Pana Prezydenta Drobnera! Rozejść się! - Tłum zamilkł. - Adolf przeszedł przez korytarz i otworzył drzwi. Ujrzał niskiego mężczyznę z dużym wąsem pod nosem. Siedział przy dużym biurku. Wygląda jak dziecko w ławce szkolnej - pomyślał i się uśmiechnął.
- A towarzysz to w jakiej sprawie? – przywitał go zirytowany prezydent.
- Panie Prezydencie, w moim mieszkaniu jest Niemiec. Pieprzy coś o zezwoleniu Komendantury radzieckiej na pobyt w przydzielonej mnie i żonie kwaterze.
Drobne uśmiechnął się pod nosem, przysunął krzesło do biurka i nachylił się w stronę petenta.
- Widzisz tego siniaka? - wskazał na sińca nad brwią.
- Widzę.
- Otóż - westchnął głośno Drobner. - Otóż… moja władza jest częściowa. W sumie to jeden wielki żart. Próbowałem walczyć z samowolą lejtnantów radzieckich. Ciągle przychodzą tu ludzie ze skargami, Niemcy zresztą też. Cały korytarz skarg i zażaleń. Nie raz osobiście interweniowałem na ulicy, gdy żołnierze radzieccy szabrowali puste mieszkania, czy dobierali się do dobytku repatriantów. No i dostałem w nos od porucznika sojuszniczej armii. Dzwoniłem do Bieruta. Ale miastem rządzą Sowieci i szabrownicy - Drobner wstał, Adolf siedział w ciszy zdumiony jego bezradnością.
- Jutro kończę służbę, zostaję odwołany. Dam ci radę, odpuść. Zamieszkaj z Niemcami, z czasem oni się wyniosą, a władza polska okrzepnie, wtedy interwencja będzie miała sens. Teraz lepiej się z nimi zaprzyjaźnij. Wiem, dziwnie to brzmi, ale takie są czasy. Dam Ci coś jeszcze poza radą.
Prezydent wstał od biurka i otworzył dużą dwudrzwiową wysoką szafę. Wypełniona była puszkami konserw, 20 -to półlitrowymi, butelkami wódki i 3 kilogramami białego sera. Oto moja odprawa! - powiedział z ironią i rozłożył ręce.
Wziął do ręki dwie puszki, pół kilo sera i dwie półlitrówki.
- Masz – powiedział- idź do swojego Niemca i z nim pogadaj. Pamiętaj, pod żadnym pozorem nie wchodź do biura obok.
Adolf wydusił z siebie:
- Ten Niemiec mówi, że bez zaświadczenia administracji mnie nie wpuści.
- Wypiszę ci zaświadczenie – skinął głową prezydent. Wziął papier z zapiskami po niemiecku, odwrócił na drugą stronę i zaczął głośno stukać na maszynie do pisania. Po trzech minutach zagryzania warg i wytężonej pracy, przeczytał pod nosem treść pisma i przybił pieczątkę.
- No, to powinno mu wystarczyć! Jak nie zechce współpracować, powiedz mu, że mamy deficyt mieszkaniowy i mogę mu dokwaterować znacznie więcej osób! Tylko wtedy przyjdziemy do niego z milicją!
Adolf wstał, podziękował za żywność. Flaszki schował do kieszeni spodni, zaświadczenie włożył w kieszonkę koszuli, a dwie puszki i ser wziął w ręce.
Ciekawe o co mu chodzi z tym biurem obok – pomyślał. Przykleił się do drewnianych drzwi i usłyszał język rosyjski: Хамить не надо по телефону. Лгать не надо по телефону. Понятно? - Po czym usłyszał odkładany telefon.
- Войдите!
Adolf przełknął głośno ślinę. Nie myśląc, chwycił za klamkę, przez co puszki i ser spadły na podłogę. Jego oczom ukazał się pięćdziesięcioletni może mężczyzna w mundurze oficera carskiej armii. Niebieskie oczy, przenikliwe spojrzenie i lekko siwe włosy. Palił przez lufkę papierosa, a na lewym oku miał monokl.
- Czego chcesz? - spytał, wstając i przymykając szafę, z której wystawał długi koci ogon.
- W zasadzie to… nie wiem - powiedział zdezorientowany Adolf.
- Zamknij drzwi. Co tam masz? Spirytus?
- Nie, wódkę - odpowiedział Adolf.
- Na miły Bóg - krzyknął oficer! - Siadaj.
Pierwsze co przykuło jego uwagę, to zdjęcie mężczyzny w mundurze w sali pełnej luster.
Kim on jest? Spytał niepewnie. A, Stasiu… Ty nie wiesz kim on jest? Witkacy, wielki talent. Dlatego lubię, was Polaków. To jeden z waszych literatów, znam go osobiście. Był w pułku rozstrzeliwującego Lenina i Trockiego!
- Nie słyszałem Ale to rozstrzeliwującego?!
- Ano tak, o niczym nie wiesz!? To słuchaj. Nie każdy Rosjanin to trep. Bez wygłupów – mężczyzna podniósł lekko brew i wskazał na mapę. Granica imperium rosyjskiego kończyła się na Odrze.
- Nie rozumiesz – stanął nad kompletnie zdezorientowanym Adolfem. – To ci powiem. I to dokładnie. Nasza rewolucja została stłumiona, bolszewicy rozstrzelani. Przegoniliśmy Szwabów, jak wy ich nazywacie, za Odrę, a dzięki powinowactwom Ungerna mamy spore wpływy w Chinach i Tybecie.
Adolf osłupiał.
- Ale jak to, Związek Radziecki… Przecież wygrał wojnę, Jaki Ungern?
- Dla Ciebie nie jakiś Ungern a Generał Armii! Przegnał Bolszewików wprost w odmęty Pacyfiku a później zajął w obłąkańczym marszu Mandżurię i Mongolię. Teraz jako satrapa rządzi stepem. Nawet zalegalizował swoją feudalną władzę związkiem z mandżurską księżniczką. Szkoda mojego czasu na tłumaczenie. Ty masz coś z głową? Wziął głęboki wdech po czym kontynuował.
-Ja nic nie wiem o żadnym Związku Radzieckim. Nie zawracaj mi głowy. Mam dużo roboty. W końcu odpowiadam za koordynację działania miasta granicznego, przeciętego na pół! Nie przeszkadzaj mi już - powiedział i złapał za filiżankę herbaty.
- To ja… ja już pójdę – wystękał Adolf.
- Wynoś się i zabieraj te swoje puszki!
Adolf wstał od stołu, obrócił się, przyjrzał się mapie
- Faktycznie, robi wrażenie wasze imperium – wymamrotał, odchodząc.
- Wynoś się! Już, już…
Rozległ się dźwięk telefonu. Adolf wyszedł na zatłoczony korytarz.
Skołowacony, zaczął wykrzykiwać:
- Ludzie, ludzie. Witkacy zabił Lenina! Ludzie!
Nastała cisza. Wszyscy odwrócili od niego wzrok. Adolf zdał sobie sprawę, że powrócił do naszej rzeczywistości. Chwycił mocniej dwie puszki w obawie przed tłumem i powrócił do mieszkania. Maria czekała na niego w bramie i roześmiana opowiadała mu o świni na smyczy, on jednak zdawał się być myślami gdzie indziej. Uznała, że jest przybity odpowiedzią prezydenta. Weszli do kamienicy i pokazali Niemcowi kwit. Spuścił głowę i usiadł.
Gdy wnieśli do domu walizki i jedzenie, roześmiał się i zapytał
- Du wirst es essen? (I będziesz to jadł?).
Jak czasem się zdarza tekst zaczyna żyć swoim życiem. Wysłałem opowiadanie do Pana Stanisława Srokowskiego, będąc ciekaw jego opinii. W skrócie, potencjał jest jednak przede mną jeszcze dużo pracy. Zamieszczam tekst po jego poprawkach. Mam nadzieję, że czytelnicy wybaczą mi brak pierwszej wersji na stronie. Jeremiasz