sobota, 28 października 2023

Szachy w Kalamburze

Wstałem rano, godzina jedenasta. Noc już jest dawno za mną a poranek zamienia się w popołudnie. Ciepłe strugi słońca ogrzewają zasłoniętą metalową żaluzję zakupioną za premię roczną w 1993 roku. Pracowałem w dziale analiz banku zachodniego i tak, znam Morawieckiego, ale nie chcę o tym opowiadać.  Karierę bankową zakończył kryzys w 2008 roku. Na szczęście i tak zbliżała się moja emerytura, więc za pieniądze z odprawy wraz z żoną zwiedziłem kawałek Europy a dzieciom zafundowałem skromne mieszkania. Mija już piętnaście lat mojej emerytury. Żonę zajmują krzyżówki a dzieci z kolei ich dzieci. Z nudów postanowiłem częściej wychodzić na ulice Wrocławia. 

Naprzeciwko mojego mieszkania znajdował się znany wszystkim wrocławianom oraz przyjezdnym Kalambur. W młodości chodziłem tam dość regularnie, zawsze z szachami i zazwyczaj bez pieniędzy. Szachy nie są moją ulubioną grą, jednak działają jak lep na muchy sztamgastów niechcących uchodzić za pospolitych prekariuszy menelizujących się co piątek.   

Ubrałem się i poszedłem do kuchni. Wziąłem pokrytą czarnym nalotem kawiarkę i spytałem żonę siedzącą przy kuchennym stole.  

  • - Też chcesz?  

  • - Tak, chcę bez mleka. Nie oderwała nawet wzroku, była pochłonięta krzyżówką, a w tle huczało małe tranzystorowe radyjko z koncertem życzeń Radia Opole. „Od Joachima z Bogacicy dla Marii z Lasowic Wielkich w dniu urodzin życzę Ci wiele zdrowia! Alles Gute zum Geburtstag!” 

W naszej kuchni rozbrzmiał kawałek artysty o typowo niemieckim pseudonimie „Hajno” śpiewającego swój lekko rewizjonistyczny Schlesierlied. Kawa skończyła się parzyć. Podałem ją żonie, a ona tylko skomentowała:  

  • - Cóż, jak na historyczną stolicę Śląska czuję się tu nadal wyjątkowo obco. Chyba muszę wrócić w swoje rodzinne strony… 

  • - Wracaj. Powiedziałem pijąc kawę z mlekiem. Nie dam się jej znowu sprowokować w te etniczno-kulturowe przepychanki. Dość tego! 

  • - Jest coś do jedzenia? - Spytałem, choć znałem odpowiedź.  

  • - Nie ma, zjedz coś w barze mlecznym na dole.  

Zawsze to samo, trudno, przyzwyczaiłem się po czterdziestu latach. Co mógłbym innego zrobić? 
Wypiłem kawę, posiedziałem przed telewizorem i wyszedłem z szachami do baru mlecznego. Zamówiłem ruskie i barszcz. Na szczęście dziś obyło się bez meneli proszących o kilka złotych lub co lepszych ananasów wkładających brudne łapska do zup staruszków. Te skurwiele są najgorsze… 

Usiadłem w ogródku piwnym Kalambura, rozłożyłem szachy i czekałem. Zauważyłem, że żona patrzy przez okno naszego małego mieszkania na ogródek. Pomachałem jej. Odmachała. 

Przez pierwszą godzinę nikt z siedzących w ogródku nie zwracał na mnie uwagi, drugą też. Kelnerka wiedząc, że jestem stałym bywalcem przyniosła mi czajnik herbaty z cytryną. Odwiedził mnie też jeden znajomy mieszkający dwie minuty ode mnie, na Nowym Targu. Zagraliśmy partyjkę przerywaną anegdotami i strącającą pionki nadmierną gestykulacją rąk. Po dziewiętnastej zmył się, bo jak sam stwierdził: 

  • - Człowiek powinien budzić się wraz z wschodem słońca i zasypiać o jego zachodzie. To najzdrowsza praktyka dla naszego organizmu.  

  • - Ciekawe czy mądralo zimą wstajesz o dziewiątej i idziesz spać o piątej? 

Zgrymasił się, by po chwili odpowiedzieć: 

  • - Wal się zgredzie. Wstał raptownie i zrzucił ze stołu szachownicę.  

  • - No cóż, do następnego!  

  • - Do następnego... 

Ja zabrałem się za sprzątanie i przygotowanie do zarobku. Atmosfera zaczęła się zagęszczać, dostałem też drugą herbatę.  W końcu podszedł pierwszy zaciekawiony moją osobą facet.  

  • - Gra Pan?  

  • - Gram.  

  • - Można?  

  • - Ale o kasę. Stawka minimalna to dwadzieścia złotych.  

  • - Dobra.  

  • - Chłopak na oko do trzydziestki, chyba jakiś doktorant, niepewny i skromny. Rozwalę go! Pomyślałem. 

Gdy zaczęliśmy grać w Kalamburze rozgrzewała się już Ślina. Chłopaki i dziewczyna mają ambicję by wprowadzić na salony zmieszany amerykański Jazz z Kraut-Rockiem, ale wychodzi im coś zupełnie innego niż wynikałoby z ich szumnych opowieści i autokreacji. Z czasem będą musieli zaakceptować swój scavlusowy drive i przejścia. Przyznam, dobrze do tej muzyki mi się grało.  

Gdy chłopak się już męczył i wymyślał kolejne szachowe zagrywki pojawili się pierwsi gapie i rozsiedli się wokół naszego stolika. Doradzali i zaczepiali. Mnie nie ruszali, ale młody musiał nie tylko uciec od mata, ale też i głupot wkładanych mu przez ucho przez wyraźnie podchmielonych pomagierów. 

Jeden z nich był wyjątkowo nadaktywny. Dłuższe włosy, szybka nerwowa gestykulacja a gadka jak karabin maszynowy. Wyglądał jak naćpany szop pracz. Boże uchowaj od takich przyjaciół! 

  • - O tu się rusz! Krzyknął do chłopaka. Po tej podpowiedzi wiedziałem, że w kilka ruchów skończy biedak z matem. 

  • - Szach mat. Dwadzieścia złotych. Chłopak nic nie powiedział, jedynie sięgnął do kieszeni po portfel i wręczył mi wymiętolony banknot z kieszeni. Odszedł widocznie przybity. 

  • - Co?! Grasz na kasę? Rozwalę Cię. Uaktywnił się szop pracz!  

  • - Ano. Gram… 

  • - Jeden gram. Hyhy 

  • - Masz stówę? Boże co za debil. Pomyślałem.  

  • - Pewnie, że mam.  

To i zagrałem z Szopem Praczem. Rozgrywka trochę trwała przygrywała nam ta cała Kalamburska Ślina. Dosiadły się do nas dwa dresy. Wzięli dwa krzesła i usiedli koło Szopa.  

  • - Ty chyba nie umiesz najlepiej grać, co? Spytał go dres i dmuchnął papierosowym dymem prosto w twarz. Rozgrywka nie była jakoś specjalnie wymagająca, szybko się z nim uporałem. 

  • - Szach mat. Powiedziałem już znudzony. 

  • - Ale jak to? Zmieszał się, by po dłuższej chwili wyciągnąć dłoń w moją stronę. 

  • - Gratuluję. W ręku podał mi zwiniętą stówę. Chyba wiem skąd ten zabieg, ale nie będę pochopnie posądzał sympatycznego człowieka o nadużycia i łamanie prawa. Wstał i odszedł w ciemność.  

  • - To teraz ja. Powiedział przechylając się z prawa na lewo jeden z dresów.  

  • - Co ty kurwa umiesz grać stary w szachy? - Spytał jego kolega 

  • - Późno jest, ja się panowie będę zwijał…  

  • - Proszę Pana, zagrajmy. To było dziwne, dlaczego tych dwóch podchodzi do mnie z szacunkiem? 

  • - No dobrze…  

Wiele z tej gry nie wynikło. Chłopak nie umiał grać, zaczął tańczyć na krześle kołysany alkoholem i nikotyną. Musiałem poprawiać każdy jego ruch. Zespół grający w Kalamburze też kończył. Robiło się coraz bardziej niezręcznie. Nie chciałem przecież dostać w czambuł od dwóch byczków, na szczęcie przeciwnik sam zrezygnował z gry.  

  • - Trochę poćwiczysz i możemy znów zagrać. Zaproponowałem.  

  • - Może, jeśli będę pamiętał ten dzień. Lecimy w tango, dzięki za spotkanie. Wstał, silnie ścisnął moją dłoń w geście i waltzowym krokiem poszli w stronę Rynku. Ja pozbierałem szachy i udałem się do domu. Żona siedziała już w łóżku i oglądała film. 

  • - Jak poszło?  

  • - Sto-dwadzieścia! 

  • - O, nieźle!  

  • Zobaczę, może jutro też pójdę pograć. Ciekawe czy i tym razem coś przyniosę do domu. 

  • Obudziła mnie o godzinie trzeciej.  

  • - Nie mogę znowu te krzyki i jęki na ulicy. Czy ludzie nie chodzą już spać? 

Ktoś postanowił zagrać drugi Waltz Szostakowicza na trąbce. Skubany, zajebiście mu to szło. Ale ona nie mogła odpuścić. Wstała, podeszła do okna i zaczęła się wydzierać.  

  • - Czy panowie wiedzą, która jest godzina?  

  • - Wiemy! Usłyszałem trójgłos. Czyli jest ich tam więcej. Wstałem, podszedłem do okna i faktycznie. Prócz trębacza, stała jeszcze dwójka. Jeden elegancko ubrany w okularach i długich włosach i drugi taki sam tyle, że w flanelowej koszuli.  

  • - Musicie przestać, spać nie mogę! Kontynuowała niestrudzona kobieta. 

  • - A czy Pani może zamknąć mordę? Usłyszała w odpowiedzi. Nie wytrzymałem, podniosłem w górę rękę - tak jakbym miał brać udział w klasówce i krzyknąłem.  

  • - Jeśli będziecie grać Szostakowicza to możecie napierdalać do rana. Macie moje błogosławieństwo. Pierdolę, żona może i bije, ale wolno biega.