środa, 17 maja 2023

Klub Szalonych

 

- Wychodzimy gdzieś? - Napisałem od niechcenia na Messengerze czatu grupowego koło 10 rano. Siedziałem przy swoim biurku w pracy. Kolejne mniej lub bardziej sensowne zadania wykonywałem w rytm patostreama popularnego Jaszczura oraz Ludwiczka, pary nacjojutuberów, których wtedy na początku marca jeszcze niewielu ludzi znało.  

- Nie chce mi się, wolę piwniczyć na Swojczycach. Zaczynam nową ligę w POE. - Odpisał pierwszy Kuba. 

- XDDDDD. -  po dwóch godzinach odpowiedział Kacper.  

Wróciłem do pracy i słuchania anegdot Wojtka Olszańskiego, szerzej znanego jako Aleksander Jabłonowski okraszonymi lekką wulgarnością, antysemityzmem i nostalgią za latam młodości. Chłopaki akurat na warsztacie miały nowy temat. Tajemniczy wirus, zaatakował Chiny i cały kraj wielkości kontynentu pogrążył się w strachu. Dzwonił nawet do nich pięćdziesięcioletni imigrant do Chin. Jakiś Jurek, tłumaczył wszystkim, że to nie jest zwykły wirus a broń biologiczna USA i Chińczycy nie odpuszczą Jankesom.  

Pochłonięty historiami opowiadanymi z kibla Olszańskiego… Właśnie, wówczas nadawał z toalety. Żona nie mogła zdzierżyć porannych audycji prowadzonych przez telefon wespół z Osadowskim i bandą jego wyznawców. Uniwersum pochłonęło mnie na tyle, że dopiero po dłuższej chwili odpisałem chłopakom.  

- Dobra to innym razem… - Cóż, wychodzi na to, że wieczór spędzę sam w mieszkaniu, tak jak wiele innych wieczorów. Przez cały wieczór gryzło mnie coś w gardle i miałem lekką chrypkę. Może to ten wirus, o którym mówił Jabłonowski? 

Wybiła godzina 16, piątek chwilowe poczucie należnego odpoczynku po jebaniu w klawiaturę i całotygodniowym trybie wyłączania z życia ośmiu godzin. Pech chciał, że zaczęło padać a ja jak zwykle przyjechałem do pracy rowerem. Zawsze jeżdżę rowerem.  

Są ku temu aż trzy powody.  

Pierwszy - mało zarabiam.  

Drugi - tramwajem jadę dłużej i muszę wcześniej wstać a trzeci to jako takie poczucie konieczności zachowania tężyzny fizycznej by ciało i umysł mieć w jak najlepszej formie. Chociażby po to by po siedemdziesiątce móc dorabiać jako ochroniarz ubrany w gustowną kamizelkę odblaskową   i żyjący w dystopijnym multikulturowym Wrocławiu 2063 roku.  

Wyszedłem na dwór. Pada.  

- Kurwa. - Powiedziałem głośno sam do siebie. Przeszedłem Wzdłuż ceglanej ściany biura pod wiatę rowerową. Odpiąłem rower i mimo mocnego deszczu z wiatrem odpiąłem rower i pojechałem do swojego małego mieszkania na Ołbinie 

Wróciłem zmoknięty. Musiałem jeszcze wtargać rower po schodach i zostawić go w swojej komórce lokatorskiej. O 16:30, mogłem już iść do biedronki. Było w niej mniej ludzi niż zwykle, część firm zaczęła już wysyłać korposzczury do pracy zdalnej w obawie przed wirusem a reszta zachowawczo zaczęła ograniczać kontakty z innymi.  

Kupiłem szpinak, fetę i czosnek. Myślałem, że to mnie postawi na nogi. Po zrobieniu prostego obiadu, posiedziałem jeszcze chwilę na YouTube pod kocem. Nikt ze znajomych nie pisał i dobrze się stało. Czułem, że jestem chory. Wziąłem aspirynę i zasnąłem o przed 20.  

Obudziłem się o 21:37, czułem się dobrze tylko byłem lekko spocony, bo spałem pod kołdrą w bluzie i spodniach. Przypomniało mi się, że na Tamce miał być w piątek większy koncert. Umyłem się, ubrałem spraną koszulkę  Joy Division”, kurtkę Aptekii adidasy z przetartą podeszwą. Po 20 minutowym spacerze wzdłuż Odry, który uatrakcyjniało mi jedynie przeskakiwanie kałuż po wcześniejszych deszczach byłem na miejscu. Oczywiście, wstęp płatny. Jakżeby inaczej.  

Pewnie bohemą wyrabia lepszą dniówkę ode mnie pomyślałem, gdy dziewczyna z bramki wbijała mi na lewy nadgarstek pieczątkę. Na drugim piętrze trwał właśnie dość dobry set didżejski, na parkiecie było kilkanaście osób w tym ja. Po 20 minutach zorientowałem się, że wśród tańczących jest jedna dziewczyna z Tindera wraz z siostrą, która nigdy nie miała czasu by się spotkać. Przynajmniej teraz się dobrze bawi. Mi trochę zepsuła humor swoją obecnością, więc zacząłem rozglądać się po kolejnych piętrach. Nic ciekawego mnie tam nie spotkało. Nuda, plus pozajmowane przez ruchających się klubowiczów kible 

Zszedłem do piwnicy, z której dobiegała muzyka. Był to mały „podklubik” prowadzony przez ekipę Torteksu. Ściany tej piwnicy przyozdobione były warstwą rysunków i malunków. Wraz z upływem kolejnych lat działalności, zaczęły one wypełniać wszystkie ściany a potem warstwami zaczęły się nakładać na siebie na tyle mocno, że sama melina zmniejszyła się o dwa lub trzy metry kwadratowe. Trwał właśnie dżem. Usiadłem na brudnej kanapie, naprzeciw mnie był stół pełen kiepów i pustych butelek a 5 metrów dalej różne freaki próbowały swoich sił na scenie.  

- Ja wiem, że to pomysł dumny pierdole wszystkie policyjne kurwy. - Taka prosta mantra dobiegała ze sceny, na oko dwudziestosiedmiolatek powtarzał to bez końca do dźwięków perkusji basu i wykręconego freejazzowego saksofonu.  

Nagle szturchnął mnie jakiś facet. Niebieskie oczy, łysy, biało-niebieska tielniaszka, czerwone spodnie i zielone adidasy. Siedział w rogu kanapy, obok mnie. 

- Chcesz? - Powiedział wypuszczając z płuc mocny kłęb dymu.  

- Tylko jednego bucha. - Odpowiedziałem, byłem mocno zdziwiony jego wyglądem. Podał mi nabitą lufkę. Coś tu nie gra. Chwila, przecież to zmarły dwa lata temu Robert Brylewski. Obok niego leżał nawet wymalowany przez niego futerał gitarowy z symbolem trzech gór i napisem SZS (Studio Złota Skała).  

Popatrzył się na mnie jak niezgrabnie odpalam lufkę zapałkami i powoli się zaciągam.  

- Wiesz, w życiu chodzi o to, by być szczerym w tym co się robi. Nie mogłem już dłużej udawać dziadka punka, więc musiałem zniknąć. Rozumiesz?   

- Rozumiem! - odpowiedziałem zdecydowanie i zacząłem nerwowo kaszleć po ziole. 

- Czasem mi brakuje dawnego życia, wtedy przychodzę w takie miejsca. Jednak muszę mieć pewność, że pozostanę anonimowy. Wiem, że ty mnie poznałeś, dlatego pójdę już. Pamiętaj, ja nie żyję. O niczym nie wiesz. - Powiedział to marszcząc przy tym czoło. 

- Ale dlaczego to zrobiłeś? - Spytałem cicho. 

- Kiedyś zrozumiesz. - Odpowiedział i się lekko uśmiechnął. Wziął w rękę futerał i wstał.  

- Pora na mnie, muszę już iść. Do zobaczenia! - Goldrocker wstał i poklepał mnie po ramieniu. Wyszedł z tej meliny. 

- Do zobaczenia… - Odpowiedziałem, sam cicho do siebie. 

Zostałem sam na brudnej kanapie, jakiś Turek w skórzanym płaszczu i okularach zaczął drzeć mordę do mikrofonu. Chwilę posłuchałem tych wygłupów. Wyszedłem na parter po piwo, kiedy wróciłem dalej trwała obłąkana improwizacja. Po godzinie zrobiło się luźniej. Ludzie zaczęli wracać do domów, ja też wróciłem około trzeciej, czasem zastanawiam się czy to wydarzyło się naprawdę czy tylko moja wyobraźnia...