- Imię, nazwisko, wiek, ile lat ma pan? – zapytała mnie zobojętniała pielęgniarka medycyny pracy w lokalnym centrum diagnostycznym. Siedzieliśmy w jej biurze, do pokoju wpadało światło dzienne zza blisko trzydziestoletnich żaluzji.
- Ryszard, lat 65 nazwisko Kostecki. Tylko proszę ostrożnie, nie lubię igieł.
- Już bez przesady – powiedziała młoda pielęgniarka i wbiła igłę w niebieską żyłę na ramieniu – zrobimy badania i dopuścimy do pracy. Gdzie Pan idzie do roboty?
- Na ochronę, chcę dorobić.
- Pali Pan?
- Tak.
- Pije?
- Tak, ale tylko piwo raz w tygodniu.
- Czyli pije…
- Okularów Pan nie nosi. Szczęściarz. – Powiedziała poprawiając brązowe powyginane okulary, chyba jej nie płacą najlepiej, pomyślałem patrząc na zniszczone okulary.
- Kiedy mogę się spodziewać wyników?
- Będą za godzinę. Proszę poczekać.
- Dobrze. Wyszedłem z jej małego gabinetu i udałem się do poczekalni. A w niej cały przekrój naszego społeczeństwa. Kilku niepełnosprawnych, dziesięciu korposzczurków i korposzczurzyc wpatrzonych w ekrany telefonów co najlepsze najczęściej w dwa. Jeden pewnie prywatny a drugi służbowy, zmęczonych migrantów zarobkowych trudzących się pracą fizyczną i zaspani urzędnicy na okresowych badaniach. Nikt z tej zgrai nie miał najmniejszej ochoty na rozmowę więc zająłem się sobą. Na szklanym blacie leżała prasa kolorowa sprzed roku. Pooglądałem młode dupy w prasie dla emerytek i doczekałem się wyników. Jak się okazało wszystko ze mną w porządku. Pielęgniarka nawet zażartowała, że większość trzydziestolatków obecnie ma gorsze wyniki. Z kartą medycyny pracy wróciłem do domu a następnego dnia miałem się stawić w moim nowym zakładzie – Biedronce na Benedyktyńskiej.
O poranku wcisnąłem się w swój nieco za mały uniform i udałem się do roboty. Moim stanowiskiem pracy okazało się krzesełko w przejściu między kasami a wyjściem obudowane pomalowaną na biało sklejką. W środku swojego bunkra miałem trzy monitory z podglądem na kamery rozmieszczone w całym sklepie. Kierowniczka zmiany powiedziała mi, bym się za bardzo nie przejmował, bo skala kradzieży jest w sklepie na tyle duża, że załoga jeszcze nigdy nie dostała premii za zakończony miesiąc. Poza tym w sklepie panował taki młyn, że właściciel musiał machnąć ręką na drobne straty.
- Także, to jest twoje miejsce pracy… Rozsiądź się, nie musisz cały czas siedzieć w bunkrze, reszta zasad jest taka sama jak wszędzie na ochronie. Powiedziała kierowniczka zmiany wskazując na mój sklejkowy bunkier.
- A dlaczego poprzedni ochroniarz zrezygnował?
- No wiesz, podchodził za poważnie do swojej pracy. Kiedyś Ci opowiem…
Chyba rozumiem o co jej chodzi. Powinienem po prostu udawać, że pracuję i nikomu nie przeszkadzać. Szybko jednak mi się to znudziło. Ile można udawać, że patrzy się ze skupieniem na monitory? Wstałem zza bunkra i wyszedłem na papierosa. Z charakteru ze mnie gaduła więc zacząłem wszystkich zagadywać. No może prócz gromadki niestrudzonych „Pan-da”. Tych meneli i świrów nauczony latami życia we Wrocławiu po prostu ignorowałem. No chyba, że któryś zamiast pieniędzy chciał ognia lub papierosa. Tyle mogę dać każdemu, bezinteresownie.
Dni i wieczory w biedrze mijały mi coraz szybciej. Nawet polubiłem swoją pracę. Po tygodniu jeden z pracowników biedry chwycił mnie za ramię i powiedział:
- Dziadek, podpadłeś. Szef chce z tobą się widzieć na zapleczu za dwadzieścia minut.
- Będę.
No i poszedłem. Zaplecze… Wyjątkowo paskudne, ciemne i pełne kurzu miejsce. Sanepid nigdy tam nie dociera, bo skupiają się na latających po sklepie w sezonie letnim molach spożywczych.
Szefem okazał się młodszy o dwadzieścia pięć lat mężczyzna w garniturze i dopasowanym do niebieskiego krawatu drogim zegarkiem.
- Fajny sikor. Zażartowałem.
- Ty myślisz, że my będziemy gadać po koleżeńsku robaku?
- Nie.
- Wzrosła liczba kradzieży w waszym sklepie o jedną trzecią w ciągu kilku dni. Myślę, że się nie przykładasz do swojej pracy.
- Szefie, przepraszam. Poprawię się. – po latach roboty mam to przećwiczone. Skrucha, zero buty, przydały się czytana w dzieciństwie literatura obozowa. Pięć lat w kacetu powinien stać się podręcznikiem wszystkich tłamszonych roboli i młodych prekariuszy pracujących na kredyt mieszkaniowy.
- No, żebym ja tylko widział jakąś poprawę. Masz! - Przedsiębiorca rzucił we mnie sprejem z gazem pieprzowym. – Przyda Ci się! Muszę lecieć, mam spotkanie w sprawie budowy osiedla mieszkaniowego. Trzeba być zaradnym.
Mężczyzna popatrzył się na moje brudne buty, uśmiechnął się i mijając mnie wyszedł pewnym krokiem z kanciapy.
Wyszedłem chwilę po nim myśląc co mógłbym poprawić. Została mi jedynie godzina pracy. Wróciłem do domu, wziąłem kąpiel. Obejrzałem z żoną archiwalne odcinki jej ulubionego teleturnieju Moment Prawdy. Przez szefa nie mogłem zasnąć. Jebać go. No ale w końcu zasnąłem. Poszedłem do pracy. Skoro mam się przykładać to będę się przykładał. Z krótkimi przerwami gapiłem się w monitor szukając złodziei. Co godzinę robiłem sobie 10 minutową przerwę na pogawędkę z klientami i innymi pracownikami by nie oszaleć do końca.
Dopiero pod koniec mojej zmiany pod wieczór wyłapałem jednego złodziejaszka. Jakiś gruby gówniarz wpakował pod bluzę flaszkę szkockiej whisky. Zerwałem się zza bunkra i podbiegłem do niego. Skubany wiedział, że biegnę po niego. Udało mi się go złapać za kaptur, gdy ten zaczął uciekać, przewrócił się i o mały włos nie rozbił sobie głupiego ryja.
- Skurwielu, oddawaj alkohol. Krzyknąłem do leżącego przyklejonego ryjem do posadzki sebixa.
- Pierdol się. Grubas zaparł się i wstał. Znów go złapałem, a gdy ten chciał mi przypierdolić z liścia przypomniałem sobie o gazie pieprzowym od szefa. Cały czas miałem go w spodniach. Wyciągnąłem gaz i psiknąłem mu w mordę.
- Masz skurwielu.
Chłopak zaczął wić się na posadzce i krzyczeć. Jakiś klient widząc zamieszanie wezwał policję i pogotowie. Szybko przyjechali. Komisariat jest 500 metrów od sklepu… Postawiono mi zarzut napaści i do czasu wyjaśnienia jestem zawieszony w pracy. Nie warto podchodzić do swojej pracy zbyt poważnie, bo miewa to duże konsekwencje.